Adaptacja „Wiedźmina” wywołuje ogromne emocje. Oceny serialu Netflixa są wysoce zróżnicowane. O tym, że tak będzie, wiadomo było, zanim jeszcze produkcja pojawiła się na platformie. Bez względu na negatywne opinie, faktem jest, że mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem i sukcesem na światową skalę.
Grać, czytać, a może oglądać „Wiedźmina”? To popularne powiedzonko, które od kilkunastu dni krąży w sieci, idealnie podsumowuje całe zamieszanie związane z przygodami Geralta z Rivii. I choć pierwsze opowiadanie z tej serii ujrzało światło dzienne jeszcze w roku, gdy Maradona niemal w pojedynkę zdobył dla Argentyny piłkarskie mistrzostwo świata, to apogeum popularności nastąpiło ponad trzy dekady później. Możemy być jedynie wdzięczni synowi Andrzeja Sapkowskiego, że ten zmotywował pisarza do wysłania opowiadania na konkurs „Fantastyki”. Wtedy, w 1986 roku, nikt nie mógł się spodziewać, jak wielką przygodą się to skończy. Jesteśmy świadkami prawdziwej fascynacji przygodami białowłosego łowcy potworów. Już gry na podstawie sagi, ze szczególnym uwzględnieniem części trzeciej, zebrały w środowisku mnóstwo pozytywnych recenzji i sprawiły, że o polskim produkcie zaczęło być coraz głośniej. Największe sukcesy, jak czas pokazał, miały jednak dopiero nadejść – wraz z pojawieniem się serialu.
„Rewelacja”, „mistrzostwo”, „nierówny”, „chaotyczny” czy „beznadziejny” – tak skrajne określenia pojawiły się niczym grzyby po deszczu zaraz po oficjalnej premierze „Wiedźmina”. Oczywiście każdy ma prawo do własnej opinii. Coś, co komuś nieszczególnie przypadło do gustu, drugiemu może się wyjątkowo spodobać. To zrozumiałe i całkowicie naturalne. Jednakże na podstawie powstałych recenzji i pojawiających się komentarzy należy przyznać, że serial ten jest najbardziej skrajnie ocenianym spośród największych produkcji w minionym roku. Szczególne zastrzeżenia mają zazwyczaj wierni czytelnicy Andrzeja Sapkowskiego. Czy słusznie? Niekoniecznie.
Serial pojawił się na platformie w grudniu 2019 roku i przebojem wdarł się na salony. Okazuje się, że hitem stał się nie tylko w naszym kraju, ale i w wielu innych państwach. Wyprzedził przy tym tak znane produkcje jak „Mandalorian” czy „Stranger Things”. Sukces komercyjny jest więc niezaprzeczalny. Mimo że sama produkcja zbiera różne recenzje, pod względem oglądalności znajduje się w ścisłej czołówce. Popularny serwis Rotten Tomatoes przyznał „Wiedźminowi” zaledwie 65%. Z drugiej strony średnia ocen użytkowników tego portalu to aż 93%, co jest wynikiem lepszym nawet od wspomnianego „Stranger Things”.
Kilka słów o serialu
Ogromna kampania reklamowa przeznaczona na rzecz tej produkcji była zauważalna gołym okiem na długo przed pojawieniem się serialu na platformie. Sukces komercyjny nie oznacza jednak, że jest to produkcja pozbawiona wad. O ile poprowadzenie trzech odrębnych historii – Geralta z Rivii, Yennefer z Vengenbergu i Ciri było ciekawym pomysłem, o tyle zaburzanie chronologii powodowało, że widz w czasie seansu mógł czuć się zagubiony. Ten początkowy chaos sprytnie zastosowany przez twórców stawał się coraz bardziej zrozumiały wraz z każdym kolejnym odcinkiem. Podejrzewam jednak, że ten zabieg odrzucał i zniechęcał mniej wytrwałych obserwatorów. Bezapelacyjnie największą gwiazdą całej produkcji jest odtwórca głównej roli Henry Cavill. Przyznam, że początkowo miałem problem z pozytywnym odbiorem tej postaci. Być może ze względu na fakt, iż tak zżyłem się z Geraltem znanym ze świata wykreowanego przez CD Projekt RED. Moje obiekcje bledły jednak z każdą kolejną godziną spędzoną przed ekranem. Współczesnemu supermanowi nie można odmówić chęci i zaangażowania. Aktor jest ponoć wielkim fanem „Wiedźmina” i zabiegał o tę rolę na długo przed pierwszymi castingami. Od razu przekonał mnie za to serialowy Jaskier, w którego rolę Joey Batey wcielił się po prostu znakomicie. Dobrze poradziły sobie również Freya Allan II i Anya Chalotra, grające odpowiednio Ciri i Yennefer. Co ciekawe, dla całej trójki były to pierwsze tak poważne role aktorskie. Zdaję sobie sprawę, że niektóre odstępstwa od książkowego pierwowzoru lub obrazu zaprezentowanego w grze mogą drażnić najwierniejszych fanów. Mimo wszystko nie uważam, że powinny one wpłynąć na ogólny odbiór całości. Sezon kończy się niezwykle intrygująco i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Nieścisłości i wspomniane wyżej chronologiczne wariacje puszczam w niepamięć, mając nadzieję, że serial rozkręci się na dobre w drugim sezonie. Zarzuty, jakoby „Wiedźmin” był „za mało słowiański”, pozwólcie, że zostawię bez komentarza. Ze swej strony mógłbym jedynie dodać, że wolałbym usłyszeć w serialowej odsłonie głos Jacka Rozenka w roli Geralta (którego z oczywistych względów niestety być nie mogło), ale i powrót do przeszłości z Michałem Żebrowskim nie był złym rozwiązaniem. Pojawienie się polskiego dubbingu jest miłym gestem w stronę widzów.
Hipnotyzująca pieśń
Wraz z samym serialem popularność zyskuje utwór „Toss A Coin To Your Witcher”, który pojawił się w jednym z odcinków. Powiedzieć, że piosenka śpiewana przez Jaskra jest uzależniająca, to nic nie powiedzieć. Potwierdzają to miliony wyświetleń i pojawiające się w zastraszającym tempie covery pieśni ekspresyjnego barda. Liczne wydarzenia na Facebooku zaczynające się od zdania „Zaśpiewamy Grosza Daj Wiedźminowi na…” też nie powinny specjalnie dziwić. Fani domagają się także, by serialowy Jaskier wystąpił na jakimś dużym festiwalu muzycznym w naszym kraju. Po tym, jak w zeszłym roku można było spotkać aktorów ze „Stranger Things” na Openerze, nie byłbym specjalnie zaskoczony. Zastanawiać może jedynie, dlaczego nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by ów utwór udostępnić na jakiejś oficjalnej platformie. Nie przeszkodziło mu to jednocześnie żyć swoim życiem i zdominować internet w ostatnim czasie.
Boom książkowy
Popularność serialu przyczyniła się do prawdziwego rozkwitu zainteresowania literaturą Andrzeja Sapkowskiego. Fani produkcji Netflixa wykazali ogromną chęć w poznaniu materiału źródłowego. Opowiadania o Geralcie z Rivii znalazły się w ostatnim czasie na listach bestsellerów amerykańskiego Amazona, sklepów Google’a czy New York Timesa. Na topie w działach fantastyki znajduje się również w rankingach naszych zachodnich sąsiadów. I to powinno w zasadzie wystarczyć jako podsumowanie. Jesteśmy świadkami triumfu twórczości polskiego autora na niespotykaną dotąd skalę. To nie jest też oczywiście tak, że fani zaczęli nagle wychodzić ze swoich kryjówek. Książki Andrzeja Sapkowskiego od wielu lat cieszyły się dużym uznaniem. Jednakże, jeśli można było dotychczas mówić o sukcesie, to przede wszystkim w skali krajowej. Dziś nazwisko Sapkowski jest na ustach całego świata. Duża w tym zasługa, volens nolens, Netflixa i jego serialu na podstawie wiedźmińskich opowiadań.
Po prostu się cieszmy
Od samego początku było wiadomo, że serialowy „Wiedźmin” będzie wzbudzał skrajne emocje. Być może ogromny zawód wiązał się z równie dużymi oczekiwaniami szczególnie polskiej publiki, dla której opowieści o Geralcie z Rivii stały się czymś w rodzaju dobra narodowego. I bardzo dobrze. Z drugiej strony, może zamiast doszukiwać się minusów, powinniśmy po prostu... cieszyć się i czuć dumę? O książkach Andrzeja Sapkowskiego mówi dziś cały świat. „Wiedźminem” zachwycają się w Stanach Zjednoczonych, krajach azjatyckich i europejskich. Czy jeszcze parę lat temu ktokolwiek brał pod uwagę taki scenariusz? No właśnie. Proponuję zachować w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Zawsze można wrócić do książek, które – jak to w przypadku dobrych pozycji bywa – zawsze będą lepsze od ekranizacji, jakie by one nie były. Każdy wiedział, że Netflix zrobi tę produkcję po swojemu. Skoro jednak sam Andrzej Sapkowski jest względnie zadowolony z serialowej odsłony, to powinniśmy mu zaufać. A dla najbardziej marudnych i zatwardziałych w swoich przekonaniach mam już ostatnią radę – zawsze możecie wrócić do naszej rodzimej adaptacji z początku XXI wieku. Ja tam czekam na drugi sezon.
Magazyn Akademicki "Koncept"