Kiedy samolot schodząc do lądowania zawisa nad jakąkolwiek z wysp filipińskiego archipelagu, dwie cechy tej krainy rzucają się w oczy przybysza. Czysta, szmaragdowa woda obmywająca śnieżnobiały piasek tropikalnych plaż i rozpryskująca się fontannami piany na okalającej wyspy barierze koralowych raf.
 
Po drugie, mnogość zaludnienia: powierzchnia aż 7107 wysp (więcej ma tylko Indonezja) jest jednak mniejsza niż obszar Polski, a mieszka tu aż 92 miliony ludzi. Kolejnych 12 milionów Filipińczyków przebywa na emigracji zarobkując, jak kto może po całym świecie.

To mrowie wciąż powiększa się w oszałamiającym jak na dzisiejsze czasy tempie 1,7 proc. rocznie (pół wieku temu przyrost był dwa razy większy!). Wszędzie więc widać nieprzebrane mnóstwo domów, domeczków i byle jak skleconych bud, a uprawne pola wciskają się na każdy wolny kawałek ziemi. Zupełnie inaczej niż w naszym kraju, gdzie kolejne rządy usiłują zachęcić Polki by miały więcej dzieci.

Tak od razu znaleźliśmy się w centrum problemów Republiki Filipin. Wylądowaliśmy na Luzon, największej z filipińskich wysp, nieopodal stolicy – 12-milionowej Manili.

BÓG JEST MOIM PROGRAMISTĄ!
Taki napis przelatywał przez ekran komputera znajomego biznesmena z Manili. Tam, gdzie właściciele „pecetów” umieszczają zwykle jakiś widoczek jako „screen saver”, tutaj jest miejsce na pobożną sentencję, albo obrazek. Przecież jesteśmy w jedynym dużym kraju katolickim w Azji. Ale czy wiara – choćby otoczona przez obce wyznania – musi być tak ostentacyjna?

 W 1521 roku Fernando Magellan dopłynął tu na czele trzech okrętów, wprawdzie krewcy tubylcy zabili go w jakiejś zwadzie, ale Hiszpanów się nie pozbyli i zaledwie dwadzieścia jeden lat później ogłoszono archipelag kolonią nazywając ją imieniem ówczesnego następcy madryckiego tronu. Okupanci nie tylko nawracali miejscowych pogan perswazją misjonarzy, albo – kiedy trzeba – ogniem i mieczem, ale budowali zręby nowoczesności, tak jak się ona wówczas jawiła. Wystarczy znaleźć się w najstarszej enklawie Manili zwanej „Intramuros” czyli „wewnątrz murów”, aby pomyśleć, że oto jesteśmy w południowym zakątku Europy. Wąskie uliczki obstawione starannie odrestaurowanymi kamiennymi domostwami o podwórkach pełnych kwiatów. Tuż obok wielka katedra, w której porozmawialiśmy po angielsku ze skośnookimi księżmi. Niedaleko przyciąga oko najstarszy w Azji kościół św. Augustyna w stylu madryckiego renesansu, no i wreszcie imponująca twierdza Fort Santiago z końca XVI wieku, strzegąca wejścia na rzekę Pasig, gdzie Hiszpanie przygotowali schronienie dla swojej floty. Najstarsze w Azji i funkcjonujące do dziś uniwersytety – św. Karola z 1595 roku i św. Tomasza z 1611 roku – to także dzieło hiszpańskie. Przecież to jakże zamierzchłe czasy, kiedy nikomu nie śniło się o Harwardzie czy Stanfordzie przodujących dziś w świecie, a wiele czołowych uniwersytetów europejskich nie istniało nawet w zamierzeniach.

Nie są dzisiejsi Filipińczycy jednym narodem, zlepek plemion i mówiących różnymi językami wyspiarzy spajał się w jedno dopiero pod madryckim panowaniem i wiązała je – też przywieziona z Madrytu – religia. Okazali się jednak Hiszpanie krótkowzroczni: skoro tubylców tak skutecznie ochrzcili i wykształcili, to w końcu doczekali się powstania. W 1886 roku krajem wstrząsnęła kolejna już z antyhiszpańskich rebelii, jej przywódcy proklamowali Republikę Filipińską, na co czekali tylko Amerykanie zajmując dwa lata później Manilę, a szybko i cały archipelag. Zresztą wkrótce musieli borykać się z kolejnym powstaniem, tym razem przeciw Jankesom. Przez zmianę okupanta miejscowi ludzie zyskali wspólny język, którym do dziś jest angielski. Jeszcze przed wojną Amerykanie nadali Filipinom szeroką autonomię, konstytucja i system prawny też są wzorowane na amerykańskim. Pełna niepodległość to dopiero rok 1946, przedtem kraj przeżył jeszcze epizod okrutnej okupacji japońskiej i walk amerykańskich żołnierzy o kolejne wyspy z najbardziej rozsławioną obroną wysepki Corregidor przez słynnego generała McArthura.

fot. Jagoda & Jerzy Surdykowscy

Choć Filipińczycy są – obok Japończyków – najlepiej wykształconym narodem azjatyckim, jakoś nie układała im się ta wymarzona niepodległość. Piękna starówka otoczona jest przez wieżowce nowoczesnych dzielnic miasta, które uszłyby nawet na nowojorskim Manhattanie. Ale pomiędzy nimi jak tkanka rakowa rozrastają się dzielnice slumsów. Budy i namioty sklecone przez biedaków podpełzają nawet pod prezydencki pałac Malacañang, otaczają renomowane hotele; co jakiś czas ruszają do akcji policyjne buldożery, ale tylko na chwilę można powstrzymać atak biedy i przeludnienia. Pod tym względem zdecydowanie wyżej stoją inne azjatyckie metropolie. Poziom życia nie odbiega od targanej konfliktami Indonezji, zdecydowanie jednak ustępuje niedalekiej Malezji czy Tajlandii. Czy to wina nieudolnych rządów? Zaraz po wojnie niszczyła kraj komunistyczna partyzantka, a na muzułmańskim Południu wybuchła tląca się do dziś rebelia. W 1965 roku na fali protestu przeciw skorumpowanym politykom do władzy doszedł Ferdynand Marcos, który wkrótce wprowadził jeszcze bardziej nieudolną dyktaturę aż go wreszcie usunęła w latach osiemdziesiątych fala ludowego nieposłuszeństwa. Podobny los spotkał panującego w okresie 1998-2001 Josepha Estradę charyzmatycznego populistę bez sensownego programu noszącego jednak sympatyczny przydomek „Erap”, co w stołecznym języku tagalskim znaczy po prostu „kumpel”. Tak jak usuwające prezydentów ludowe rewolucje obywają się tu na ogół bez przemocy, tak tutejsze slumsy nie są siedliskiem zbrodni, biedacy są przyjaźni i skorzy do śmiechu, w każdej budzie święty obrazek, ludzie pozdrawiają się znakiem krzyża.

KREW BICZOWNIKÓW
Aby zobaczyć inne oblicze filipińskiego katolicyzmu pojechaliśmy w Wielki Piątek do San Fernando około stu kilometrów na północ od Manili. Jeździ się tutaj najpopularniejszym środkiem publicznej komunikacji, jakim jest „jeepney”, czyli przystosowana do przewozu ludzi i ich dobytku ciężarówka z amerykańskiego demobilu. Samorodna twórczość ludowa specjalizuje się w ich przyozdabianiu: chodzi nie tylko o mnóstwo doczepionych, choć nie zawsze sprawnych reflektorów, ale o malarstwo karoseryjne. Z jednej strony jest zwykle Matka Boska, po drugiej naga dziewucha, pomiędzy nimi węże i zębate wampiry. Mijamy stolicę prowincji Pampanga, typowe pełne biedy filipińskie miasto. Ale współpasażerowie – zwykle sympatyczni i przyjaźni – nie chcą mówić o celu podróży. Przeciskamy się przez coraz bardziej zatłoczone drogi ku ubogiemu przedmieściu, czyli „barangay” o nazwie San Pedro Cutud, gdzie za chwilę ma zacząć się „To”. Co? Tego nie należy wypowiadać, „To” istnieje, odbywa się co roku, wielu nawet z tego żyje, ale mówić nie wypada, zwłaszcza z obcymi.

Wreszcie grzęźniemy w tłumie okupującym podmiejską łąkę. Dalej trzeba piechotą, przepychając się dla zdobycia lepszego miejsca. Nagle ciżba rozstępuje się przed pochodem półnagich mężczyzn o plecach ociekających krwią. Każdy z pokutników miarowo biczuje się po plecach. Idą z obojętnością, jakby niewrażliwi ani na ból, ani na cudzą obecność i trzask aparatów fotograficznych. Zatopieni w innym niż nasz świecie, oderwani od tego padołu, tylko krew opryskująca wpatrzony w nich tłum jest realna. Minęło południe, słońce pali niemiłosiernie, powietrze jest parne i omal parzące jak z chlebowego pieca. Tłum zgęstniał, podobno aż 15 tysięcy ludzi zgromadziło się na wiejskiej łące. Biczownicy przeszli okolicę po kilka razy, ich krew zwilżyła ziemię. Wzdłuż dróg rozłożyły się jarmarczne stragany. Pod parasolami biwakują całe rodziny, posilając się przyniesionym lub zakupionym lunchem. Ryczą radioodbiorniki i kasetowce. Ekipy telewizyjne drzemią w cieniu swoich kamer i wysięgników. Nikt się nie modli, największe powodzenie mają lodziarze. Wreszcie są! Na niewielkie wzniesienie, gdzie ustawiono parę krzyży wchodzą pierwsze postaci w cierniowych koronach i długich płaszczach. Nigdy nie krzyżuje się biczowników, ci odprawili osobną pokutę, są zbyt wymęczeni by sprostać kolejnemu cierpieniu. Już stoi gotowa do ukrzyżowania stara kobieta w długiej szacie. Ku niej kieruje się tłum, każdy chce zająć jak najlepsze miejsce, by dostrzec jak będą wbijane gwoździe i ile popłynie krwi? Ktoś przez mikrofon przemawia ciżbie do rozsądku. Co tam rozsądek, zaraz będą krzyżować i to babę!

Może by ją zadeptano, ale nagle pojawił się na sąsiedniej górce główny bohater dnia 45-letni Chito Sangalang, który krzyżowany będzie już po raz piętnasty, czym dopełni złożony ślub, bo niegdyś błagał Niebiosa o zdrowie dla chorej matki. Tłum zmienił kierunek, chyba i nas zadepcą! Uchwyciliśmy się barczystego policjanta, który dobrotliwie wepchnął nas pod same krzyże tej wiejskiej golgoty, na miejsca zarezerwowane dla starszyzny i ekip telewizyjnych. Już bez płaszcza, w sięgającej kolan przepasce Chito układa się na leżącym poziomo narzędziu męki. Pod nogami ma podpórkę, która – po podniesieniu krzyża – sprawi, że nie będzie wisiał, tylko stał. Ręce najpierw przywiązują mu do ramion krzyża, potem dopiero ostrożnie wbijają w dłonie gwoździe o dużych łbach, lecz o cienkiej szpilce. W ten sposób skaleczenie okaże się mniejsze, ale gwóźdź widać z daleka. Pomimo tych środków ostrożności ból musi być przerażający, ale Chito nie wydaje nawet westchnienia.

fot. Jagoda & Jerzy Surdykowscy

– W zeszłym roku badaliśmy ich na środki znieczulające – mówi australijski dziennikarz, widać specjalista od krzyżowania. – Nikt nie brał.
Teraz podnoszą biednego Chito na krzyżu, ktoś przebrany za rzymskiego legionistę udaje, że przebija go włócznią. Zaraz po nim dwu następnych, młodszych, też milczą, twarze trochę wykrzywione, oczy wzniesione ku niebu.
– Ból można wytrzymać, jeśli tylko będziesz się gorąco modlił – mówi Chito odpoczywając na trawie już po zejściu z krzyża, po kilku minutach męki.
– Przecież nie musiałeś tyle razy – wtrąca się któryś z miejscowych. – Twoja matka od dawna jest zdrowa.
– Oczywiście, nie musiałem. Ale kiedy tam byłem pierwszy czy może drugi raz, ogarnął mnie taki spokój i jasność, że, że… – brakuje mu słów. – No sami wiecie…
– A ty dlaczego będziesz cierpiał? – pyta inny australijski dziennikarz młodego chłopaka. – Może masz tyle grzechów?
– Za grzechy świata – odpowiada. – Bóg tego chce.

Czy na pewno? Obrzęd nie jest uznawany przez Kościół, księża i zakonnice nie mają tu wstępu. Ale lud wie swoje. Nawet komunistyczni partyzanci zaopatrywali się w amulety z wizerunkami Jezusa i świętych, które miały ich chronić przed kulami wojsk rządowych. Do dziś ich niedobitki wałęsają się po niektórych wyspach, wciąż silna jest tylko partyzantka islamska na południu kraju. Takie same zresztą amulety nosili i taką samą gorącą wiarę piastowali w sercu bojownicy antykomunistycznych „szwadronów śmierci”, którzy w czasach największego panoszenia się czerwonych mordowali ich w zaułkach tutejszych barangays.

Część druga artykułu TUTAJ

Jagoda & Jerzy Surdykowscy
(źródło: www.miesiecznikkrakow.pl)

O nas

Wydarzenia kulturalne w Krakowie i Małopolsce – u nas dowiesz się o zbliżających się koncertach, festiwalach czy spektaklach. Sprawdź nasz kalendarz imprez!

Kontakt

kulturowo24@gmail.com
redakcja@kulturowo24.pl

Znajdź nas

Najnowsze