CZEKOLADOWE WZGÓRZA
 Czas na przyjemniejsze oblicze Filipin. Jedną z ich pereł jest wyspa Palawan. Ze jej stolicy Puerto Princessa, gdzie najwyższy budynek ma zaledwie dwa piętra mamy dostać się do słynnej Honda Bay.

- To nie od motorów – mówi któryś z osobników podpierających miejskie ściany. – To coś tam znaczy w jednym z naszych języków. Ale już zapomniałem co. Czy wynajmiecie ode mnie łódź?
 
Rzeczywiście, rozumiemy konfuzję. Prócz używanego w miastach na północy kraju języka tagalskiego, jest kilka innych. Tutaj nawet plemię z dżungli w pobliżu Puerto Princessa – pamiętające jeszcze tradycję ludożerczą – mówi swoim odrębnym narzeczem. Nic dziwnego, że wszyscy przyjęli angielski.

Tak pomknęliśmy „Hondą” przerobioną na rozklekotany trójkołowiec do Honda Bay. Na przystani już czekał na nas przewoźnik. Inny jakiś niż spotkani dotąd ludzie: zamknięty w sobie, wręcz ponury, w białej przepasce na głowie. Na pewno tutejszy pirat!

– To muzułmanin – szepnął nam jeszcze ten od „Hondy”. – Ale nie bójcie się, on też musi zarobić!

Rzeczywiście, Palawan to centrum archipelagu, położone między muzułmańskim Południem, a katolicką Północą. Wszystkiego po trochu. Nawet są potomkowie łowców głów, których pra-pra-pradziadkowie zatłukli samego Magellana. Wszystko jednak wynagradzają widoki otwierające się wraz z kolejnymi wysepkami, jakie mijała prowadzona przez muzułmanina motorówka. Lazur tropikalnego morza, wyniosłe skały i piaszczyste plaże. Wreszcie nurkujemy, pod wodą sporo zarośli, ale bardzo kolorowa rafa: jednocześnie żółto-zielona, granatowa i ruda. Pełno ogromnych rozgwiazd wyglądających jakby zrobiono je z czerwonego plastiku. A obok nich inne – chabrowe. Nad piaskiem porośniętym morską trawą przemykają ciemne, ponure płaszczki. Lądujemy na kolejnej wysepce. Kiedyś były tu bungalowy prowadzone przez zakorzenionego w tropiku Szwajcara, ale ten w końcu zostawił wszystko i wyniósł się na północ do El Nido, gdzie podobno jest jeszcze piękniej i bardziej skaliście.

Aby dłużej wypocząć trafiliśmy na wysepkę Arreceffi, gdzie piękne bungalowy tworzą ośrodek Dos Palmas. Nawet zwykła ścieżka pod palmami jest tu ukwiecona i przykryta pergolą z kwiatowej girlandy. Uśmiech i życzliwość jest zapewne tym, czego zaczynają uczyć tutaj hotelową obsługę wcześniej niż przyrządzania potraw, prowadzenia rachunków czy słania lóżek. Każde twoje – nawet absurdalne – życzenie będzie spełnione z uśmiechem i bez czekania na napiwek. Rafa bardzo kolorowa i urozmaicona, kawałki chleba rzucane do kryształowo czystej wody przywabiają stada kolorowych ryb. Sprzęt do nurkowania do bezpłatnej dyspozycji, dowóz łodzią na rafę także. Jak ktoś nie chce z innymi łódką, to może na własną rękę kajakiem (również bezpłatnie) dostać się na jedną z zakotwiczonych niedaleko brzegu platform-altanek z ławeczkami i trzcinowym dachem, gdzie można spożyć romantyczny lunch we dwoje wśród tropikalnego bezmiaru Morza Sulu.

Wkrótce jednak ruszamy dalej, na przeciwną stronę przegradzających wyspę gór. Terenowym fordem – użyczonym wraz z dwoma ochroniarzami przez burmistrza stolicy Edwarda Hegedorn – przepychamy się przez górskie bezdroża, z duszą na ramieniu przebywamy chybotliwe mostki na potokach. Docieramy do osady Sabang, gdzie do naszej grupy dołącza energiczna Neila z administracji parku narodowego. Pod jej przywództwem przedzieramy się pieszo przez skały nad brzegiem morza, aż nagle zza zielonej ściany dżungli wyłania się zębata paszcza. Nie mniej niż my przestraszona musiała być pancerna bestia wielkości prawie krokodyla, miejscowy jaszczur; skąd mogliśmy wiedzieć, że dla ludzi nieszkodliwy, szukający tutaj żab albo resztek jedzenia.

Wreszcie otwiera się przed nami otoczona wyniosłymi skałami zatoczka krystalicznie czystej wody. W urwisku niewielka grota, z której ku morzu płynie wartki prąd, tu jest nasz cel: ujście podziemnej rzeki. Nad urwiskiem pokrzykują wszechobecne małpy. Zakładamy przepisowe hełmy i pakujemy się do łodzi. W ciemności rozświetlonej tylko reflektorem na dziobie, przebywamy zalane wodą gotyckie katedry i schylamy głowy w wąskich łączących je korytarzach. Z wapiennych sklepień zwisają olbrzymie stalaktyty. Niektóre przypominają ołtarze lub posągi świętych i takie mają nazwy. Zwiedzaliśmy wiele jaskiń, w niektórych są podziemne jeziora, ale tutaj nie ma nawet metra kwadratowego suchego lądu, wszędzie woda. Podziemna rzeka została niedawno uznana za jeden z „nowych siedmiu cudów świata”. Wokół krążą nieprzebrane chmary nietoperzy. Tutejsze gacki są wielkie i bezczelne, zupełnie nie obawiają się ludzi, a może po prostu ich nie znają. Zostają w ciemności, gdy tylko pojawi się pierwszy odblask światła. U wyjścia kłębią się chmary jaskółek, których gniazda wybiera się na słynną chińską zupę.

Wypadałoby się pożegnać i podziękować. Ale nas korci diabeł każdego podróżnika – ciekawość. Dobrze byłoby zobaczyć jak ta sama rzeka wpada do podziemi. Czy to możliwe? Miejscowi chwilę gadają pomiędzy sobą. Jest już popołudnie, zbiera się na deszcz. Szalę przeważa rezolutna Neila:

– Jesteście pierwszymi cudzoziemcami, którzy o to pytają. Nawet eksperci UNESCO, byli zbyt zmęczeni i po wizycie w jaskiniach woleli iść do hotelu. Jedziemy. Ale to męcząca droga, czy naprawdę jesteście gotowi?

Wracamy do Sabang, potem potężnym „fordem” dzikimi wertepami przez dżunglę. Nikt nie wie, jak kierowca rozpoznaje szlak przez zarośla, jak nie ładuje się w bagna i dziury. Czasem tylko nieoceniona Neila szwargoce z nim po swojemu. Wreszcie rwąca rzeka, i kładka dostępna tylko dla pieszych. Zostawiamy samochód i z ochroniarzem na czele – który długą gałęzią przegania mogące kryć się w chaszczach węże – idziemy tropem znanym tylko Neili. Aż tu nagle w tym groźnym pustkowiu maleńka wioska. Ryżowe pola, parę chatynek, błotne bawoły, horda dzieciaków, bambusowe sanie do zwózki ryżowej słomy. Nikt tu nie słyszał o prądzie, telewizji i globalizacji, nawet koło nie jest tu używane. Potomkowie ludożerców potrafią jednak uśmiechać się i życzliwie pozdrawiać obcych. Dalej brniemy przez zarośla, przydałaby się maczeta, ale nikt nie przewidywał takiej przeprawy. Nagle Neila powstrzymuje grupę. Co się stało? Pod wiechciami ziela gramoli się wielki, czarny skorpion malajski. Dreszcz grozy. Może zawrócić? Nie, to już blisko. Drogę przegradza nam stroma ściana. Pod nią woda bulgoce w skalnym kotle, aby wypłynąć w podziemnych jaskiniach. Wrzucamy patyk, niech zaniesie go do morza.

Pole ryżowe, fot. Jagoda & Jerzy Surdykowscy

– Jesteście pierwszymi cudzoziemcami, którzy tu dotarli – mówi z uznaniem Neila.

Dalej czeka nas kolejna wyspa Bohol, gdzie wabią nas nie tylko piękne plaże i skalne iglice, ale słynne Czekoladowe Wzgórza. Właśnie o tej porze roku wysycha porastająca je trawa i przyjmują brązowy kolor. Właśnie tam dowiedzieliśmy się, że ośrodek Dos Palmas, gdzie niedawno wypoczywaliśmy, najechali zbrojnie islamscy terroryści. Przybyli nocą szybkimi motorówkami z muzułmańskiej wyspy Mindanao. Wystrzelali straż, wzięli zakładników, w tym troje Amerykanów. Takie są Filipiny. Może właśnie dlatego nie są w stanie sprzedać światu niebywałego piękna archipelagu.

MATKA BOSKA EMIGRANTÓW
Nasz kraj jest tu dobrą rekomendacją: jeden spyta o Wałęsę, drugi o świętego Jana Pawła II, trzeci o piłkarzy. Ale najchętniej tutejsi ludzie mówią o sobie: jak to się stało? Mamy najstarsze uniwersytety w Azji, dobrze wykształcone społeczeństwo, nie boimy się roboty, na świat otworzyliśmy się wcześniej od Japończyków, ale inni nas wyprzedzili i śmieją się w kułak. Czyśmy sami temu winni? Nie szczędziliśmy krwi w dobrej sprawie. Czyżby Filipiny były Chrystusem Azji?

Nie ma dobrej odpowiedzi, tak jak nie ma odpowiedzi na nasze polskie dylematy. W ostatnich latach Filipińczycy sporo zainwestowali w przemysł elektroniczny, wyspecjalizowali się w eksporcie podzespołów do USA, ale gdy tylko Wall Street ma zadyszkę, tutaj wionie trwogą. Tak sobie pogadujemy z filipińskimi przyjaciółmi na wysokim piętrze rezydencjalnego wieżowca. W dole, pustą w nocy ulicą od wielu godzin ciągnie tłum pieszych pielgrzymów dążących do kościoła pod wezwaniem matki Boskiej Emigrantów, gdzieś wśród wzgórz kawałek za miastem. Tam będą, prosić o błogosławieństwo, żegnać się z ojczyzną przed kolejną wędrówką za chlebem w dalekie kraje.

– Jeszcze tuż po wojnie bogate rodziny z Manili sprowadzały sobie koreańskie nianie. Dziś jest odwrotnie – mówi któryś.
– Może to wina japońskiej okupacji, kiedy wymordowano większość naszej inteligencji – dodaje inny. – Albo równie okrutnej, przyrody: trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, huragany, tsunami. Tylko wy, turyści widzicie samo piękno.

Muzułmanin, fot. Jagoda & Jerzy Surdykowscy

Rzeczywiście, tuż obok wulkanicznych wierzchołków morze zapada się w prawie 12-kilometrowy Rów Filipiński. Nad trapioną przez islamską partyzantkę stolicą wyspy Mindanao wznosi się najwyższy szczyt archipelagu, prawie 3-kilometrowy, wciąż aktywny wulkan Apo. Nawet nad miasteczkiem, gdzie krzyżowali się pokutnicy dymi olbrzymi Pinatubo, którego wybuch w 1991 roku pochłonął 800 ofiar. To tylko jeden z pierścienia wulkanów otaczającego Manilę; najgroźniejszy jest Mayon na południu, który ostatni raz eksplodował w 2006 roku.

– Przecież to wszystko nie nasza wina…

Kiedy odlatujemy, pięknie układają się na niebie pióropusze wulkanicznego dymu. Jakoś swojska jest tutejsza egzotyka.

Część pierwsza artykułu TUTAJ

Jagoda & Jerzy Surdykowscy
(źródło: www.miesiecznikkrakow.pl)

O nas

Wydarzenia kulturalne w Krakowie i Małopolsce – u nas dowiesz się o zbliżających się koncertach, festiwalach czy spektaklach. Sprawdź nasz kalendarz imprez!

Kontakt

kulturowo24@gmail.com
redakcja@kulturowo24.pl

Znajdź nas

Najnowsze