Zimbabwe zafascynowało badaczy Afryki: Davida Livingstone’a, który jako pierwszy biały postawił stopę nad Wodospadami Wiktorii, i Carla Maucha, który odkrył zagadkowe imperium Great Zimbabwe. Potem zafascynowało misjonarzy i kolonizatorów, twórców mlekiem i miodem płynącej Rodezji, turystycznie i gospodarczo porównywalnej do Szwajcarii.

Dziś nie cieszy nikogo, nawet 92-letniego satrapę Roberta Mugabe, dożywającego ostatnich dni w pałacu za 52 miliony dolarów, w upadającym państwie zarządzanym strachem.

Największa zagadka Afryki
Cisza potęguje krzyk orła. Wokoło jest bezludnie i parno, na drzewach bezgłośnie wiszą małpy. Dolina otwiera się nagle, jak westchnienie – z wiatrem.

Wokoło, na przestrzeni 750 hektarów, widać opuszczone miasto: warownie, świątynie, dziedzińce, pałac królewski, święty krąg kapłanów – zbudowane z 950 000 równo pociętych granitowych kostek, połączonych ze sobą bez żadnej zaprawy! Granitowych, choć dokoła nie ma kawałka granitu… Z zimbabweńskiego buszu wyrasta prawdziwa zagadka – największy pomnik cywilizacji południowej Afryki.

Odkrywca zapomnianego imperium Carl Mauch, niemiecki geolog i poszukiwacz złota, rankiem 28 września 1871 roku zanotował w dzienniku: „ekspedycja dotarła na płaskowyż. Nagle przewodnicy krzyknęli: dzemabwe (kamienie) oraz dzimba (domy), co zlało się w jedną nazwę – Zimbabwe”.

Widok zapierał dech w piersiach. Traperzy znajdywali liczące kilkaset lat złote, brązowe, miedziane ozdoby, kamienne garnki, tygle, formy do wytopu kruszcu. Mijali niepokojące figury ze steatytu, przedstawiające orła z zakrzywionym dziobem, który miał ludzkie dłonie zamiast szponów. Czy był totemem? Wizerunkiem boga? Znakiem z kosmosu, jak chcą ufolodzy?

Mauch uznał, że dotarł do biblijnego Ofiru, skąd złoto sprowadzał król Salomon, albo do Puntu, gdzie Egipcjanie przybywali po mirrę, kadzidło, heban, żywicę, gumę, skóry lampartów i żywe pawiany. Tego dnia narodziła się sława odkrywcy i nazwa tajemniczego miejsca: Great Zimbabwe. Podobno skarby odkopywano tu jeszcze pod koniec XX wieku.

Włóczę się po wąskich, strzelających pod niebo korytarzach warowni. Wychodzę stromą ścieżką na balkon pałacu, gdzie podczas świętych obrzędów zasiadali na tronach władca Mwetsi i jego siostry-żony, obserwujące rytuały kapłanów. Oglądam resztki imperium, które między X a XV wiekiem sięgało Namibii, RPA, Mozambiku, a handlowało z całym światem.

Stąd, z Great Zimbabwe, trasą liczącą 1600 kilometrów, przenoszono złoto, kość słoniową i skóry zwierząt aż nad Ocean Indyjski. A dalej na okrętach do Indii, Chin, Afryki Północnej... W drugą stronę wędrowały stroje, paciorki, ceramika, broń, przedmioty zbytku. W ruinach znaleziono m.in. szkliwiony fajans perski z XIII wieku i chińskie naczynia z seledynu z wieku XIV. Wielkie Zimbabwe można porównać do Egiptu!

Dlaczego miasto opuszczono?
Bo ziemia już nie dawała plonów, wycięto lasy, a złotonośne skały zaczęły się wyczerpywać. Mieszkańcy zeszli w dolinę rzeki, gdzie król Mwene Mutapa utworzył państwo Monomotapa, które stawiało opór najeźdźcom aż do początków XVIII wieku. Potem tradycje Wielkiego Zimbabwe przejęły okoliczne ludy. Angielscy kolonizatorzy, którzy z bronią w ręku opanowali tereny Zimbabwe, zniszczyli wielką, wspaniałą kulturę.

Ósmy cud świata
Obłok pary, unoszący się nad wodospadami Wiktorii, widać już z odległości 60 kilometrów. Plemiona Makololo, mieszkające po zambijskiej stronie kaskady, określają je jako Mosi oa Tunya – „Dym, który Grzmi”. Zimbabweńscy Ndebele mówią aManzi Thungayo – „Woda, która wznosi się jak dym”. Okoliczne ludy wierzą, że w obłoku pary mieszkają duchy przodków, które błogosławią ludziom. Dlatego, kiedy poziom wody spada, gdy nie padają deszcze, nadchodzi czas głodu i mgła zanika, sądzą, że spotyka ich kara za złe uczynki.

Największy odkrywca Afryki David Livingstone, który przybył tu w 1855 roku, był tak poruszony doskonałością tego cudu natury, że krzyknął: „Muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie”, a potem na pniu pobliskiego drzewa wyrył swe inicjały, co, jak sam przyznał, było jedynym w jego życiu „takim przejawem próżności”.

Wodospady są po prostu baśniowe. Mają 1700 metrów szerokości, 111 metrów wysokości, a spływa nimi 550 milionów litrów wody na minutę. Całą tę niespodziankę, fenomen natury, oplata jak wstążka, kolorowa tęcza.

Szkocki odkrywca nadal wpatruje się w kataraktę – z wysokości cokołu. Spogląda na malowniczy most, łączący Zambię i Zimbabwe. Ma na głowie furażerkę w stylu Legii Cudzoziemskiej, stoi w rozkroku, kostki nóg pokrywają owijacze. W jednej ręce trzyma Biblię, w drugiej laskę, z ramienia zwisa mu lornetka. Tablica na pomniku głosi: „Wyzwoliciel. Badacz. Misjonarz”. To on nazwał wodospady imieniem królowej. To on i Carl Mauch utorowali drogę zabijakom, przedsiębiorcom i kolonizatorom, którzy stworzyli nad wodospadami perłę turystyki.

Kurorty otaczające kataraktę niewiele się zmieniły od czasów Rodezji. Pozostają pamiątką kolonialnego przepychu, blasku i luksusu. Chcecie fotografować kataraktę z helikoptera, samolotu, balonu? Proszę bardzo! Chcecie skakać na bungee nad przepaścią – proszę! Zamierzacie wypróbować siły, płynąc pontonem po kipieli – zapewnimy wam i tę atrakcję...

Turystów, głównie Australijczyków, Koreańczyków i Chińczyków, czeka w Vic Falls wiele atrakcji: przejażdżka na słoniach do afrykańskiego buszu, wizyta w fermie krokodyli, spacer z lwami, wycieczka do parku narodowego Hwange i tropienie z przewodnikami dzikich zwierząt, spacer łódką po jeziorze Kariba, a dla starszych rekreacyjny rejs barką po Zambezi, wśród krokodyli i hipopotamów.

Najbogatsi zatrzymują się w Victoria Falls Hotel, piętrowym budynku otoczonym parkiem. Pracownik recepcji, w czerwonym fraku i cylindrze, oprowadza mnie po rezydencji: – Tu mieszkała królowa Elżbieta, tam Elton John, dalej Michael Jackson... Zaglądam do pokojów, żeby zobaczyć luksus starej daty, odwiedzam czytelnię, salony, kawiarnię z pięknym widokiem na wodospady. – A może partię golfa? – pyta uprzejmie pan z recepcji.

Kolację w kurorcie trzeba zjeść w restauracji Boma, nie tylko dlatego, że jest na liście najlepszych na świecie. Bufet serwuje pieczone robaki, wędzonego krokodyla, węża, jądra małpy, polędwicę z guźca... Kelnerzy przynoszą strusia w galarecie, mus z ryby tygrysiej i gulasz z impali. Doskonałe wina z RPA leją się strumieniami, bębniarze dają koncert, tancerze demonstrują kunszt plemiennego tańca, goście grają na bębnach i okupują parkiet.

Właśnie tu, w Vic Folls, kilkanaście miesięcy temu obchodzono 91. urodziny prezydenta Roberta Mugabe. Na uroczystość przybyło 20 tys. gości, zjedzono 90 zwierząt. Serwowano m.in. steki z dwóch słoni, dwóch bawołów, pięciu impali i dwóch antylop szablorogich. Specjalnie dla „dożywotniego władcy” wyprawiono krokodyla – bo totemem klanu Mugabe jest krokodyl.

Cała impreza kosztowała milion dolarów, co w kraju, w którym PKB na głowę mieszkańca wynosi 600 dolarów, a większość żyje za ok. 35 centów dziennie, może wydawać się przesadne… Ale Vic Folls to wieś potiomkinowska, świadectwo, jak żyli biali Rodezyjczycy i jak mogłoby być dziś w czarnym Zimbabwe, gdyby nim dobrze zarządzano.

Biali farmerzy
Droga jest pusta. Zamiast poboczy stoją ściany wysokich, szarych chwastów. Czasem, poprzez łodygi, widać fragmenty opustoszałych zabudowań, pordzewiałe maszyny, fragmenty urządzeń melioracyjnych – to wszystko, co pozostało po dawnych farmach białych Afrykanów.

Jeszcze 15 lat temu wokoło stały łany żółtej, dorodnej, dwuipółmetrowej kukurydzy, ciągnęły się złote pola tytoniu, sady owoców cytrusowych, na łąkach pasły się czarnogłowe owce i dorodne bydło rasy Hereford. Setki traktorów przemierzały pola, czarni robotnicy pracowali na żyznej ziemi, która rodziła trzy razy do roku. Dziś wszystko zarosło, rozpadło się, zdziczało.

Zza krzewów migają okrągłe, żółte chaty tradycyjnej wioski. Przy szosie ciągnie się stragan: rząd prymitywnych zabawek – traktorów wystawionych na sprzedaż, kilka worków ziemniaków, cebuli, staroświecka waga. Dwóch nastoletnich chłopaków, z małym dzieckiem na rękach, usiłuje handlować.

Kim są mieszkańcy? Sierotami po białych farmerach. Dawnymi robotnikami rolnymi z okolicznych gospodarstw. Wielką grupą czarnych Zimbabweńczyków, których los nikogo nie obchodzi. Sklecili domki z gliny, najmują się do pracy, hodują kury, kukurydzę... Ich życie powróciło na poziom plemienny.

Czy farmerzy musieli zostać z Zimbabwe wygnani? Dlaczego tak się stało? Jak do tego doszło? Żeby zrozumieć, trzeba powrócić na chwilę do historii.

W 1890 roku kraj nad rzeką Zambezi podbiła Brytyjska Kompania Afryki Południowej, prywatna firma Cecila Rhodesa. Korporacja zajmowała się wyłącznie eksploatacją bogactw, nie budowała szkół, szpitali, wyzyskiwała nawet swoich białych pracowników... W 1922 roku – po konflikcie z Koroną – Rodezję przekształcono w kolonię brytyjską. Od tej pory biali mieszkańcy wybierali władze, czerpali zyski z upraw tytoniu, handlu mięsem, wydobycia złota, chromu, miedzi, wolframu, antymonu i azbestu. Rodezja cieszyła się daleko posuniętą autonomią… tożsamą z rasizmem.

Miejscowe plemiona zagnano do rezerwatów, gdzie wegetowały na najgorszych ziemiach, potem obłożono podatkami, które zmuszały Czarnych do niewolniczej pracy. Nie mogli się zrzeszać. Nie mieli wstępu do kin, restauracji, barów i hoteli. Gdy Wielka Brytania próbowała interweniować i wywierać nacisk – Rodezja wypowiedziała posłuszeństwo, ogłaszając się republiką białego człowieka. Popłynęła krew, doszło do wojny domowej.

Po wyzwoleniu, w 1980 roku, Robert Mugabe (najpierw premier, potem prezydent niepodległego Zimbabwe) postanowił wspaniałomyślnie wybaczyć i na znak pojednania tekę ministra rolnictwa powierzył białemu. – Wie pan, ja nie mam umiejętności kierowania państwem – zwierzył się ostatniemu angielskiemu gubernatorowi. Wiedział więc o tym.

Skarbem Rodezji były gospodarstwa rolne. Wytwarzany tu tytoń przynosił 40 procent dochodów z eksportu. Na farmach zatrudniano 25 proc. pracujących w kraju. Uprawy pozwalały wykarmić miasta, a nawet wspomagać kraje sąsiednie. Biali farmerzy, choć stanowili zaledwie 1 procent ludności, wykorzystywali trzy czwarte ziemi uprawnej kraju: byli właścicielami 4700 wysokotowarowych gospodarstw, które napędzały gospodarkę, koniunkturę, eksport. Były czynnikiem dobrobytu. Spichlerzem Afryki!

Chodzę po upadłej posiadłości Jacka Webba. Dokoła, między chwastami, stoją traktory bez kół. Sprzedano je na pchlim targu. Maszyny zamieniły się w przerdzewiałe wraki. W latach 90. Webb uprawiał tu kawę, paprykę, pszenicę, trzcinę cukrową, soję i szparagi. Sam tytoń z jego pól był wart kilka milionów dolarów! Zatrudniał 620 robotników, zbudował szkołę podstawową i w pełni wyposażoną przychodnię lekarską. Robił wszystko, aby utrzymać dobre stosunki z rządzącą partią Roberta Mugabe. Przez długi czas się udawało...

Konflikt wybuchł dopiero po 20 latach niepodległości. Poszło w zasadzie o drobiażdżek. Przywódca narodu chciał się pozbyć niewygodnego zapisu w konstytucji, który ograniczał czas pełnienia urzędu. Ogłosił referendum i... nieoczekiwanie przegrał.

W Zimbabwe wyrósł Ruch na Rzecz Demokratycznych Zmian (MDC), którego lider – Morgan Tsvangirai – zgromadził niezadowolonych: klasę średnią, związkowców, czarnych, białych. Również farmerów, którzy postanowili poprzeć nowego człowieka. Tego ojciec narodu nie mógł im wybaczyć.

Na farmach pojawiły się uzbrojone formacje „weteranów wojennych” i milicji partyjnej. Bandytów żądnych władzy, pieniędzy, gotowych na wszystko, tworzących nowe zaplecze dyktatora. Farmerów rugowano. Zabijano, wyrzucano, pozbawiano własności. Gospodarstwa trafiały w ręce prominentów. Jedną z posiadłości zajęła żona prezydenta Grace: 27-pokojowy pałacyk wart 1,6 mln dolarów, otoczony dwuhektarowym ogrodem. Na wyprowadzkę dała właścicielom, ludziom po siedemdziesiątce, zaledwie trzy dni…

Farmy, wymagające profesjonalnego zarządzania i agrotechnicznej wiedzy, masowo upadały. Rozdawanie wysokich „odszkodowań” weteranom wojennym – pogłębiło kryzys. Inflacja osiągnęła 6,5 sekstyliona (!) procent, ceny na półkach sklepowych zmieniały się kilka razy dziennie. Robert Mugabe zapomniał, że nie ma zdolności do zarządzania państwem, że matematyka idzie mu kiepsko, że nie jest gwiazdą wielkości Mandeli. Od tej pory, od 2000 roku, wszystkie kolejne wybory były fałszowane, a przeciwnicy zabijani lub więzieni.

Czarny Stalin i krwawe diamenty

Jest chłodny wieczór. Wiatr pędzi tumany mgły znad Jeziora Kariba, powietrze przepełniała gęsta, zielono-brązowa poświata, jeszcze godzina i zabłysną pierwsze reflektory gwiazd. Na pasie startowym stoi jedyny samolot Air Zimbabwe. – Ostatnio podczas startu otwarły się drzwi i o mały włos nie wyleciał minister – śmieje się zaprzyjaźniony Zimbabweńczyk. – Lepiej zapnij pas.

Chiński turbośmigłowiec unosi się w powietrze. Poniżej widać wspaniałe pasmo górskie Nyanga i jego najwyższy szczyt Inyangani, ogromny, złoty księżyc rozświetla żyłki kwarcu na granitowych skałach Chimanimani – łańcuchu wzniesień i wodospadów obdarzonych baśniową urodą.

Stolica kraju tonie w błękitach. Jest ciepło, przez chwilę krótki deszcz wyzwala miodowy zapach, a potem intensywną barwę fioletowych drzew jakarandy. Wokoło stoją nowoczesne wieżowce, ciągną się szerokie ulice, widać przeszklone witryny wielkich sklepów. Po chodnikach wędruje spokojny, kolorowy tłum: rozbawieni chłopcy, dziewczęta w kolorowych sukienkach, starsze panie w beretach, rastafarianie w długich czapkach. Tylko w dzielnicach willowych panuje dziwna cisza. Jak mówią biali Zimbabweńczycy – wszyscy młodzi, bez względu na kolor skóry, wyjeżdżają z kraju.

Mieszkanie, które znajdują mi przyjaciele, mieści się w pobliżu angielskiej willi otoczonej ogrodem, strzeżonej przez wojsko. Wewnątrz mieszka były etiopski dyktator, który podobno własnoręcznie udusił cesarza Haile Selassie. Doprowadził do czystek etnicznych, morderstw politycznych i głodowej śmierci 1,5 mln rodaków. W 1988 roku sąd w Addis Abebie uznał Mengystu Hajle Marjama winnym ludobójstwa i skazał na karę śmierci. Jego willi pilnują dawni komandosi. – Sąsiedni dom czekał na Kaddafiego – mówi mieszkaniec stolicy – ale Libijczyk nie zdążył... Skojarzenia z Jesienią patriarchy są nieprzypadkowe.

Wieczorem włóczę się samotnie po mieście. Zachodzę do ubogich sklepów spożywczych, gdzie podają smaczny miejscowy napój z kukurydzy – maheu, jem nadziewane mięsem bułeczki w cieście francuskim. Ludzie się uśmiechają, zagadują, nikt nie chce wyłudzić ode mnie pieniędzy.

W hotelu Sheraton, gdzie przesiadują podobno handlarze diamentami, mam się spotkać z miejscowym dziennikarzem. Hotel jest nowoczesny. Wewnątrz zwalisty pianista w czarnym garniturze gra muzykę jazzową, na sali siedzą eleganccy Afrykanie z elit biznesowych i ich kobiety w połyskliwych sukniach. Jestem jedynym białym, więc pewnie uchodzę za handlarza.

– Kilka lat temu w okolicach Murare odkryto złoża diamentów, które przyciągnęły tysiące kopaczy – opowiada John pracujący dla lokalnego portalu. – Początkowo pola rozkradano, potem prezydent kazał przeprowadzić operację Hakudzokwi („Bez powrotu”), w ramach której żołnierze zabili kilkuset górników, pozostawiając na drzewach ich gnijące ciała. Grabieżą kopalń zajęły się wówczas armia, partia i policja. Diamenty wydobywają więźniowie.

Diamenty opuszczają kraj w strzeżonych konwojach: jadą ciężarówkami do Mozambiku, a stamtąd dalejw świat. – Żona szefa armii generała Constantina Chiwengi i żona Mugabe co tydzień latają do Chin z torebkami wypchanymi kamieniami – opowiada miejscowy dziennikarz. – Trochę kamieni pozostaje na czarnym rynku, jak chcesz, możesz tanio kupić...

Przez nieudolność, korupcję i grabież majątku kraj pełen nieprzebranych bogactw stacza się w ekonomiczną przepaść.

Mugabe
Najstarszy afrykański dyktator ma 92 lata, a rządzi od 36. Jest synem cieśli z Malawi, gorliwym katolikiem, który zamiast kopać z chłopcami w piłkę, dyskutował z kapłanami i uczonymi, a potem, jak mówi hagiografia, po 12 latach więzienia został nauczycielem i poprowadził naród do Ziemi Obiecanej.

Dyktator uwielbia gimnastykę i tradycyjne potrawy. Wstaje codziennie między 4 a 5 rano i słucha BBC World Service. Nie pali, a do kolacji zawsze pije wino. Chętnie pozuje na brytyjskiego dżentelmena, ubiera się w londyńskim Harrodsie, garnitury zamawia na słynnej ulicy krawców, gdzie ubrania szyli admirał Nelson, Winston Churchill i Jude Law (kiedy spadły na niego sankcje, musiał zacząć ubierać się w Chinach). Jest wielkim fanem krykieta i piłki nożnej. Oficjalnie zadeklarował, że jest kibicem FC Barcelony oraz Chelsea Londyn.

Plotki mówią, że zażywa środki pobudzające. Także po to, aby sprostać potrzebom młodszej o 40 lat małżonki Grace. Plotki mówią, że od dawna choruje na raka prostaty i co trzy miesiące musi wyjeżdżać do Malezji na leczenie. Podobno coraz gorzej widzi – trzeba mu czytać gazety. Podobno źle śpi i mało je. Plotki mówią, że nie rządzi już tak niepodzielnie jak kiedyś – że od dawna jest zakładnikiem generała Emmersona Mnangagwy (odpowiedzialnego za zabicie 20 tys. ludzi podczas czystki etnicznej) i szykującej się do sukcesji żony, nazywanej pogardliwie „pierwszą kupującą”. Grace, oprócz niebotycznych zakupów, zrobiła ostatnio doktorat, którego nie można znaleźć w bibliotece uniwersyteckiej.

Wszyscy czekają na śmierć dyktatora. Ale odejście Mugabe nic nie zmieni. W kraju diamentów i złóż platyny, gdzie ponad trzy czwarte z 13 mln obywateli żyje poniżej progu ubóstwa – rewolucji nie będzie. Opozycja jest słaba. Wojsko i służby bezpieczeństwa trzymają się mocno. Ponad stuosobowy rząd musi rządzić, aby nie trafić do więzienia. Zachód przegrał wojnę z Mugabe, a RPA – jedyny liczący się kraj w regionie – nie zamierza się wtrącać. Państwo, które było rajem białych i piekłem dla czarnych, przekształciło się w imperium nikczemności.

***
W miejskim parku trwa festyn ludowy z okazji dni turystyki. Zwykli ludzie uśmiechają się, pozują do zdjęć, tańczą. Jest fajnie, miło, bezpiecznie, swobodnie. Na scenie szaleją zespoły baletowe, wirują bębny, publiczność bije brawo, w takiej aurze – luzu i relaksu – do mikrofonu podchodzi minister ds. mediów, informacji i promocji Webster Shamu.

Shamu zaprasza na scenę artystów, tańczy, a potem przemawia. – Turystyka wymaga pokoju! – mówi. – Niektórzy boją się do nas przyjeżdżać, dlatego pozostańmy w pokoju. Spogląda na mnie i stojącego obok dziennikarza z Zimbabwe – Powiedzcie Europie, powiedzcie światu, że byliście w kraju pokoju.

Autor: Jakub Ciećkiewicz
(źródło: www.miesiecznikkrakow.pl)